2004-11-12
Katolik ze mnie trudny, nie do naśladowania. Owszem, wierzący i praktykujący ale również krytyczny. Nie bardzo godzę się na rolę potulnej owieczki. Gdy widzę, że pasterz to bezmyślny baran prowadzący stado w przepaść lub - co gorsze - świadomie współpracujący z wilkami, potrafię wyjść przed szereg i "tryknąć" drania. Stąd właśnie teksty w "MOTO" o przebiegłych żydowskich przechrztach oraz posłusznych szabes-gojach, wykorzystujących biskupie funkcje (vide: Glemp, Życiński, Głódź, Pieronek, Gocłowski, Macharski, Muszyński, Kowalczyk i paru innych) do wpychania polskich wiernych w struktury takie jak UE, gdzie jedyną religią jest bezwzględna walka z religią, zwłaszcza katolicką. Stąd również ujawnienie na tych łamach mało znanych faktów, dotyczących II Soboru Watykańkiego i działającej w jego ramach żydomasońskiej "piątej kolumny".
Do jawnych wrogów wiary moich przodków też mam stosunek mało chrześcijański. Więcej we mnie z rycerza niż mnicha. Wolę konfrontację z pogaństwem niż modlitwy o nawrócenie jego wyznawców. Zwłaszcza, że pogaństwo współczesne wręcz naigrywa się z chrześcijańskiego miłosierdzia. Nie raz słyszałem z ust czołowych przedstawicieli żydokomunistycznej hołoty szydercze uwagi, aby modlić się za ich zbawienie, bo jako ludzie grzeszni mają prawo do każdego łajdactwa. Akurat w tym względzie na moją religijność niech nie liczą. Są zresztą istotne argumenty historyczne, przemawiające za taką postawą. Łatwo wyobrazić sobie np. scenariusz wydarzeń w Europie, gdyby husaria króla Jana III Sobieskiego wybrała pod Wiedniem modlitwy w intencji Turków zamiast stawienia im czoła.
Czyż zatem, po powyższych wyznaniach, można dziwić się, że do sensu odbywania pielgrzymek też mam stosunek znacznie odbiegający od przyjętych standardów? Nie bardzo przekonuje mnie szczerość intencji katolika, gotowego pokonać kilkuset kilometrów pieszo po to, aby prosić Pana Boga o łaskę wyzdrowienia, wyleczenia z nałogu alkoholowego czy zdania egzaminu na wyższe studia. Więcej tu interesowności niż szczerej wiary.
Dlatego decydując się na udział w rowerowej pielgrzymce do Wilna, przed oblicze Matki Boskiej Ostrobramskiej, myślałem bardziej o intencji dziękczynnej niż błagalnej. Zamiast prosić np. o zdrowie, wolałem podziękować za takie, jakie jest i oddać choćby cząstkę z tego, co mi Bozia w swojej niezmierzonej dobroci raczyć dała. A dała dużo, zważywszy, iż niżej podpisany, choć "wapniak" blisko 53-letni, mógł pokonać rowerem w sześć dni - tu cytuję precyzyjne wskazania licznika - dystans 622 km ze średnią prędkością 21,23 km/h, w dodatku - bez specjalnego zmęczenia. Taka łaska warta jest każdego poświęcenia.
Tym bardziej, że nie była to łaska jedyna. Wśród uczestników pielgrzymki spotkałem bowiem wiele osób - zarówno moich rówieśników jak i ludzi bardzo młodych - których postawa znacznie przewartościowała mój - dosyć pesymistyczny - pogląd na religijność i patriotyzm rodaków. Oczywiście, spodziewałem się srogiej lekcji pokory w kwestii mojego zaangażowania jako praktykującego katolika ale nigdy nie sądziłem, że zaliczę także korepetycje z patriotyzmu.
Stało się tak za sprawą Kazimierza Glinkowskiego, który zadał sobie sporo trudu, aby doprowadzić do zmiany trasy naszej pod-róży w sposób umożliwiający poznanie miejsc dla Polaków świętych nie tyle w chrześcijańskim, co w narodowym wymiarze. Tym sposobem trafiliśmy do podwileńskich Ponar - od 1941 do 1944 roku miejsca kaźni blisko stu tysięcy obywateli polskich z terenu Wileńszczyzny, pomordowanych w bestialski sposób przez "braci" Litwinów, rekrutujących się głównie z Lietuvos Szauliu Sajunga (Związek Strzelców Litewskich). Ta paramilitarna organizacja dostarczyła hitlerowcom tysiące kolaborantów zwanych "szaulisami", którzy zgłaszali się na ochotnika do wykonywania egzekucji na Żydach i Polakach. Niemcy nie mieli zatem problemów z wyborem najdorodniejszych (czytaj: najbardziej wydajnych) katów.
O Ponarach słyszałem wcześniej lecz była to wiedza fragmentaryczna, a taka okazuje się często gorsza niż żadna. To mniej więcej podobnie jak z wiedzą Amerykanów o Powstaniu Warszawskim. Dzięki intensywnej pracy żydowskich mediów niemal każdy obywatel USA kojarzy je z powstaniem w gettcie. Tym sposobem wyczyn mojżeszowych bojowników w rodzaju "legendarnego" Marka Edelmana, skwitowany liczbą 14 (słownie: czternastu) zabitych Niemców, przyćmił całkowicie odwagę i skuteczność członków Armii Krajowej, których dokonania w tym względzie określa liczba większa ponad osiemset razy. 14:10.000 w faktach, 100:1 w ich interpretacji. Imponujący wynik i zarazem przykład, co potrafi zdziałać monopol na informację.
Stopień zażydowienia mediów w Polsce jest wprawdzie nieco niższy niż w USA lecz wystarczająco duży, aby u nas Ponary kojarzyły się niemal wyłącznie z miejscem zagłady Żydów. Podobną wiedzę miał również niżej podpisany. Trudno się temu dziwić zważywszy, iż żydowska interpretacja faktów obowiązuje nawet w tak - wydawałoby się - obiektywnych źródłach informacji jak wydawnictwa encyklopedyczne. Wystarczy znaleźć hasło "Ponary" w V tomie Nowej Encyklopedii Powszechnej PWN, wydanej - uwaga! - w 1997 roku, a więc długo po zwycięstwie "demokracji" i "jawności". Dzięki lekturze wspomnianego hasła można dowiedzieć się, że w Ponarach "zginęło ponad 100 tys. osób, w tym m.in. ok. 70 tys. Żydów, żołnierze AK, inteligencja wil. oraz grupa Rosjan, Cyganów i komunistów litew." O Polakach jako grupie narodowej ani słowa. Tylko czekać, gdy pod pojęcie "żołnierzy AK" wstawi się podwładnych feldmarszałka E. Rommla z... Afrika-Korps. Swoją drogą - encyklopedia niby nowa, a cuchnie czosnkiem nie gorzej od jej wydania sprzed Marca 1968, gdy "żydy" wzięły się za łby z "chamami".
Dopiero osobista wizyta w Ponarach, wstrząsająca relacja przewodniczki oraz lektura - już po powrocie do Gdańska - książki pt. "Wileńskie Ponary", podarowanej mi przez jej autorkę, panią Helenę Pasierbską, pozwalają zrozumieć, jak byliśmy i jesteśmy ogłupiani w kwestii "przyjaźni" polsko-litewskiej, zapoczątkowanej jakoby Unią Lubelską.
Zacznijmy od weryfikacji wątku żydowskiego. Owszem, przedstawiciele tej nacji ginęli w Ponarach najliczniej (ich liczbę ocenia się na 60-70 tysięcy) lecz była to niemal wyłącznie konsekwencja realizacji strategicznego planu żydokomuny niemieckiej, określanego mianem "ostatecznego rozwiązania". Niemcy stosowali wobec Żydów z Wileńszczyzny tę samą politykę eksterminacji, jak wobec ich rodaków z innych regionów Polski. Litwini służyli tu wyłącznie za wydajne narzędzia do mordowania. Warto także podkreślić wyjątkowy zakres pokuty, jaką władze litewskie odprawiają wobec Żydów w intencji wyciszenia ich pretensji. W arsenale rekompensat znajduje się praktycznie wszystko - od podstawiania darmowych autobusów wycieczkom z Izraela pragnącym odwiedzić Ponary aż do fundowania rodzinom żydowskich ofiar mieszkań w najatrakcyjniejszych dzielnicach Wilna. Tymczasem Polacy doświadczają traktowania zgoła odwrotnego, mimo iż bestialskie mordowanie naszych rodaków było - w przeciwieństwie do tzw. kwestii żydowskiej - inspirowane przez samych Litwinów.
Co gorsze, sprawa dotyczy zbrodni ludobójstwa na narodzie polskim, która pod względem swoich rozmiarów oraz okrucieństwa przewyższa zbrodnię katyńską, rozumianą umownie jako wymordowanie jeńców z obozów w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku! Tak, to nie przejęzyczenie, co postaram się udowodnić poniższymi zestawieniami.
Po pierwsze:
Podobne liczby ofiar w wypadku obydwu zbrodni (po 20 - 23 tys. osób) nie oznaczają tego samego w kategoriach jakościowych. Żydokomunistyczna propaganda zastosowała bowiem różne miary do Ponar i Katynia. W pierwszym wypadku wydzieliła - oczywiście, dla osiągnięcia swoich celów - ofiary narodowości żydowskiej, w drugim - nie. Oznacza to, że Litwini wymordowali ponad 20 tys. rdzennych Polaków, natomiast Rosjanie dokonali takiego samego czynu wobec ponad 20 tys. obywateli polskich. Wprawdzie absolutną większość stanowili tu Polacy lecz nie wolno pominąć wśród ofiar wielu Żydów, Białorusinów i Ukraińców. Po przewrocie majowym z 1926 roku dokonanym przez Piłsudskiego powstały wyjątkowo sprzyjające warunki do zatrudniania w służbie państwowej RP przedstawicieli mniejszości narodowych, a w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku przebywali głównie oficerowie i podoficerowie wojska, żandarmi, policjanci oraz urzędnicy.
Po drugie:
Wprawdzie dzisiaj służba publiczna kojarzy się niemal wyłącznie z łatwym dostępem do publicznych pieniędzy lecz nie zmienia to faktu, że jej przedstawiciele siłą rzeczy są bardziej narażeni na represje ze strony wroga niż szeregowi obywatele. Taka też świadomość musiała towarzyszyć ofiarom zbrodni katyńskiej. W Ponarach jednak "szaulisom" z litewskiego oddziału specjalnego (Ypatingas Burys) do dokonywania bestialskich morderstw wystarczyła sama świadomość, że mają przed sobą Polaka. Bez względu na to, czy był to biedny chłop, profesor uniwersytetu, żołnierz Armii Krajowej, urzędnik lub gimnazjalista. Nieprzypadkowo jednak najokrutniej obchodzono się z polską inteligencją. W tym szaleństwie była bowiem przemyślana metoda - wymordować najbardziej wartościową i patriotyczną grupę Polaków, znaczyło dla Litwinów łatwiejsze zdominowanie Wileńszczyzny. Dzisiaj można powiedzieć, że osiągnęli swój cel.
Po trzecie:
Polscy jeńcy z obozów w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku ginęli z reguły śmiercią nagłą i niespodziewaną. Przyszedł rozkaz z sowieckiego politbiura, zaczęły się masowe egzekucje. Ofiary miejsca kaźni w Ponarach nie doświadczyły nawet takiego "dobrodziejstwa". Przed śmiercią czekały ich okrutne, często trwające nawet pół roku, tortury i przesłuchania w więzieniu na wileńskich Łukiszkach. Więźniów, także młodzież szkolną, łamano psychicznie i fizycznie. Dopiero później następował finał; wyjazd oplandekowanymi samochodami do Ponar, strzał w głowę i "grób" w jednym z kilku potężnych dołów, które przed czerwcem 1941 roku (inwazja Niemiec na ZSRR) Sowieci przygotowywali na zbiorniki paliwa.
Dla litewskich oprawców była to przednia zabawa. W sąsiedztwie dołów i tysięcy trupów stały stoły uginające się pod ciężarem jadła i bimbru. Mordowanie, żarcie, chlanie. Mordowanie, żarcie, chlanie... Aż do fizycznego zmęczenia i ustąpienia następnym, doborowym ochotnikom-kanaliom ze Związku Strzelców Litewskich.
Rozumiem i w pełni popieram naciski na Rosjan, aby zbrodnię katyńską uznali za zbrodnię ludobójstwa. Dlaczego jednak nie wykazujemy tej samej konsekwencji wobec Litwy? Czy fakt pozostawania w tym samym, unijnym kołchozie i podlegania tym samym, żydomasońskim rządom może przekreślać pamięć o ponad 20 tysiącach ofiar niezrozumiałego, iście zwierzęcego bestialstwa sąsiadów? To pytanie kieruję nie tylko do polskich władz ale także do licznie osiadłych w Gdańsku Polaków z Wileńszczyzny. Starania samej Heleny Pasierbskiej (notabene: cudem ocalałej więźniarki z Łukiszek) tutaj nie wystarczą. Waszej ojczystej ziemi i jej pomordowanym obrońcom należy się coś więcej niż tylko sentymenty oraz wspomnienia.
I - na zakończenie - jeszcze jeden wątek pielgrzymki do Wilna. Dokładnie 19 sierpnia br., w przeddzień rowerowej eskapady na łamach "Naszego Dziennika" ukazał się tekst pt. "Antypolskie oblicze Czesława Miłosza", w którym prof. Jan Majda, historyk literatury i metodyk z Uniwersytetu Jagiellońskiego rzeczowo, posługując się licznymi cytatami pokazuje nieznane oblicze zmarłego noblisty, pochowanego - mimo wielu uzasadnionych protestów - w krakowskim kościele Na Skałce, obok tak wielkich polskich patriotów jak Jan Długosz, Józef Ignacy Kraszewski czy Adam Asnyk.
Twórczością Miłosza nie interesowałem zanadto nigdy. Był zbyt mało przekonujący jako literat (wiele jego wierszy to pseudointelektualny bełkot) i zbyt negatywnie jednoznaczny jako człowiek. Wystarczy prześledzić jego polityczną karierę w najgorszych latach stalinizmu (m.in. attache prasowy i sekretarz ambasad PRL w Nowym Jorku i Paryżu), aby zrozumieć, że ma się do czynienia z komunistycznym aparatczikiem, dobrze notowanym przez NKWD. Ot, typowy wschodnioeuropejski "SS-owiec" czyli swołocz sowiecka.
Fakt jego ucieczki na Zachód niczego w tym wizerunku nie koryguje, bowiem tak naprawdę tylko zamienił decyzyjne ośrodki żydokomuny - z Moskwy na Waszyngton. Nagroda Nobla dla Cz. Miłosza ma natomiast podobną wymowę jak to samo trofeum dla W. Szymborskiej czy L. Wałęsy. Po prostu od wielu lat jej wersja literacka bądź pokojowa trafia niemal wyłącznie w ręce Żydów lub realizujących ich interesy szabes-gojów. Miłosz znakomicie mieścił się w tym schemacie.
Jednak, to czego dowiedziałem się o nobliście-staliniście z wypowiedzi prof. Jana Majdy, każe poważnie zweryfikować mój sąd o Miłoszu. Oczywiście, na zdecydowanie gorszy. Teraz jawi mi się on nie tylko jako swołocz sowiecka lecz - dodatkowo - jako prymitywny litewski faszysta, zaślepiony w swojej, iście zwierzęcej, nienawiści do wszystkiego co polskie. Gdy czyta się takie sformułowania jak "dla Polski nie ma miejsca na ziemi" ("Rok myśliwego"), "gdyby mi dano sposób wysadziłbym ten kraj w powietrze" ("Rodzinna Europa"), "Polak musi być świnią, ponieważ się Polakiem urodził" ("Prywatne obowiązki"), wówczas nieodparcie nasuwa się skojarzenie z obsesyjnym psychopatą. A przecież świadomie pomijam te cytaty z Miłosza, które dotyczą jego stosunku do wiary katolickiej czy Matki Boskiej Częstochowskiej.
Nic dziwnego, że wybierając się do Wilna chciałem także poznać źródła tak wrogiego stosunku Litwinów do Polaków. Teraz jestem przekonany, iż jest to efekt wielowiekowych kompleksów i niezrozumiałych urazów wobec naszego narodu, narosłych zwłaszcza w okresie Unii Lubelskiej i XX-wiecznego międzywojnia.
Dzisiaj Litwini odreagowują je w najbardziej idiotyczny sposób. Ledwie trzymilionowa, wymierająca nacja (czołowe miejsce pod względem samobójstw i aborcji w Europie), sprytnie sterowana i podjudzana przez agenturę żydowską, rosyjską oraz niemiecką, "wyżywa się" na pokojowo nastawionych Polakach, którym zawdzięcza kontakt z cywilizacją łacińską.
Doświadczyłem tej "sympatii" osobiście. A to na dźwięk polskiej mowy, jakiś gówniarz plunie pod nogi. A to jakaś kelnerka ostentacyjnie pokazuje, iż Polaków nie obsłuży choćby rozmawiali z nią po angielsku. Ręce opadają...
Łatwiej mi teraz zrozumieć "szaulisów" mordujących naszych rodaków w Ponarach. To po prostu ludzie pokroju Cz. Miłosza, którym akurat "dano sposób" na bandyckie wyrażenie swojej nienawiści do wszystkiego co polskie. Noblista-stalinista zrobił to "kulturalnie" - wierszem i prozą.
Nic dziwnego, że dobrze zasłużył się żydokomunistycznym patronom. Za życia Nobel, po śmierci - zmasowana kampania Michnika-Szechtera i jego pachołków (także w gronie hierarchii kościelnej), zabiegających usilnie o to, aby miłoszowe truchło spoczęło w miejscu zarezerwowanym dotychczas dla wybitnych Polaków i patriotów. Wierzę, że nie na długo.
Henryk Jezierski
"MOTO" nr 9-10 (192) wrzesień - październik 2004
No comments:
Post a Comment